z górki na pagórki

Bolivia First Stamp Flower

 

 

Samaipata, Boliwia

Czy słyszeliście kiedyś o tym, żeby ktoś odpoczywał od podróżowania? Brzmi zabawnie? A nie powinno. Podróż podróży nierówna, a czasem potrafi być naprawdę męcząca. Ciągłe przemieszczanie się, nawet o kilka bądź kilkadziesiąt kilometrów, sprawia, że z czasem chce się po prostu zostać w jednym, przyjemnym i odpowiednim miejscu i… odpocząć od tej cholernej podróży! Poczuć w końcu choć trochę – o ile to możliwe – to, co czują ludzie na wakacjach all-inclusive. Jeść, pić, bawić się i „niczym” się nie przejmować.

DSC_0396x

 

ø przystań i zostań

Bez obaw, nie odbiło nam zupełnie i nie postanowiliśmy spędzić tygodnia między plażą, basenem, restauracją, barem i hotelem, tak jak to robią wczasowicze. Zresztą nie byłoby nas na to stać – nie tylko finansowo, ale przede wszystkim, psychicznie. Jak dobrze, że zatrzymaliśmy się w wiosce Samaipata, zwanej też ironicznie Samaitrampa (trampa to po hiszpańsku pułapka). Daliśmy się jej złapać i my.

DSC_0096x

DSC_0580x

Miejsce przydrożne, ale jakże przygodne. Gdy wejdziesz na pole namiotowe w środku bezchmurnej nocy, to bez większych ceregieli, możesz rozłożyć namiot i posłać sobie łoże karimatowo-śpiworowe. Rano wystarczy tylko dać znać właścicielom tego pola. Tutejsze noce są idealne. Orzeźwiają chłodnym powiewem. Owszem, komary czasami uprzykrzają życie, ale nie jest to codzienność.

DSC_0551xx

Okazuje się, że obozowisko, które wybraliśmy, znajduje się kilkadziesiąt metrów wzdłuż ścieżki za wodospadem odpadków i śmieci. Pochodzą one z ulicznego targu nad skarpą. Nie ma tu śmietnika, a nawet jeśli by był, to niestety w Boliwii śmietnik jest wszędzie. Wszyscy zatem patrzą na skarpę zasypaną śmieciami, ale nikt jej nie posprząta. To dobry punkt orientacyjny. Stamtąd dojrzeć można już zagrodę biwakową.

DSC_0197x

To niebanalny Jaguar Azul, czyli Niebieski Jaguar. Wielobarwna i pełna klimatu przestrzeń namiotowo-wypoczynkowa, trochę hamaków i skrytych tu i ówdzie zakątków. Jest tu też miejsce na ognisko oraz toalety z prysznicami. Ponadto otwarta i dostatecznie wyposażona kuchnia – dla każdego tu stacjonującego. Przy wejściu, wraz z recepcją coś stylu sklepiku, a jednocześnie knajpki. Wszystko do dyspozycji za jedyne 10 bolivianos dziennie (~6zł) od osoby!

DSC_0240x

DSC_0359xx

Tu spotykają się cudzoziemcy z wielu zakątków świata. Jaguar staje się wkrótce naszą ostoją. I czymś na kształt alternatywnej wioski. Jakoby osiedla znajdującego się na obrzeżach Samaipata. Miejscem, w którym naprawdę godnie możemy odpocząć od trudów podróży i poczuć się, jak u siebie.

DSC_0364

 

ø odpoczynek na wysokościach

Samaipata oznacza odpoczynek na wysokościach (w języku keczua). Istotnie, są to wysokości na tyle przyjazne, że można wypocząć. Temperatura waha się między 20-oma a 25-oma stopniami Celsjusza. Klimat ten sprzyja bujnemu rozwojowi wielu roślin, w tym niektórych bardziej tropikalnych. Jest tu naprawdę zielono i błękitnie – prócz lasów, pełno tu przeróżnych strumyków, rzek i wodospadów. Pod stopami mamy żyzny czerwonoziem, a powietrze wokół nas jest rześkie i czyste. Nie jest ani zbyt suche, ani zbyt wilgotne. Czego chcieć więcej?

DSC_0355x

DSC_0587

Okolica pozwala na wspięcie się na miejscową górkę, przechadzki po pół-dzikich ścieżkach bądź dobrze wyjeżdżonych, choć pozbawionych asfaltu drogach. Obrzeża są jednak dość ciasno zajęte przez posesje prywatne, co niestety utrudnia przejście w bardziej dzikie zakątki. Tu płot, tam płot. Być może obowiązuje tu zasada, że brak ogrodzenia świadczy o braku przynależności?

DSC_0273

Podczas jednej z przechadzek po peryferiach wioski natykamy się na dom wyglądający jak zamek. Ma nawet wieżę zegarową!

Potem dowiadujemy się, że to posiadłość jakiegoś Austriaka. Jak domniemamy austriacka emerytura czy konto oszczędnościowe w zupełności starcza, by w Boliwii postawić sobie pałac. Cóż, marzenia bywają różne.

DSC_0546x

DSC_0533

DSC_0498x

 

 

DSC_0495x

Samaipata pełna jest gringos z całego świata. Głównie budżetowych podróżników, czyli tak zwanych backpackerów plecakowiczów, lecz także tzw. „ex-patów”, czyli ekspatriantów, którym to miejsce tak przypadło do gustu, że postanowili tu osiąść na stałe. Podróżnych dociera tu codziennie co najmniej kilkudziesięciu i tyluż samo każdego dnia wyjeżdża. Niektórzy zaszywają się na kampingach, wolontariatach lub innych obozach, a niektórych pełno jest wszędzie. Dzięki nim, mieścina ta żyje i nabiera wyjątkowego, międzynarodowego charakteru.

DSC_0511x

Magiel narodowościowy dobrze się tu sprawdza i pozytywnie wpływa na tutejsze życie. Jest radośnie, żywiołowo i nie brak tu przeróżnych aktywności, które czasem znajdują się w zasięgu ręki, a czasem czają się za rogiem – gotowe by zaskoczyć.

DSC_0370x

Miejscowy koloryt – niejednoznaczny, bo znajdujący się pomiędzy górami, a strefą tropikalną – zostaje podkoloryzowany tym, co przyniosła ze sobą ta podróżniczo-imigrancka pomysłowość i wielokulturowość. Obdrapane ściany zdobione są kolorowymi malowidłami, pod którymi przesiadują przeróżni grajkowie, twórcy rękodzieł czy uliczni artyści. Motywem przewodnim jest tu zdecydowanie podróż. W większości jednak daleka od tego, co nazywa się turystyką, a o wiele bliższa temu, co przypomina wojaże za tzw. „uśmiech”. Niskobudżetową podróż w jej kontrkulturowym bądź subkulturowym wymiarze. Jakość, której nie sposób uświadczyć w typowych destynacjach turystycznych i niekoniecznie da się wyrazić w pieniądzu. Shoestring budget („budżet sznurówkowy”) – jak to mówią anglojęzyczni.

DSC_0501x

Działa tu teatr, w którym występują zarówno podróżnicze trupy aktorów-amatorów, jak i te „poważne” grupy aktorów szkolonych. Jego deski otwarte są także dla marionetkarzy, kabareciarzy, stand-uperów, komików czy muzyków. Sami bierzemy udział w takim wydarzeniu – niski koszt biletu sprawia, że sala zapełniona jest po brzegi. W oczekiwaniu na spektakl, w nastrój wprowadza nas…

 

…na scenie pojawia się duet w maskach. Niemy spektakl – tragikomedia. Brak konkretnej fabuły, sztuka skupiona na aspekcie wizualnym i chwytaniu konkretnych atmosfer.

Następnie na deskach sceny pojawiają się trzy Boliwijki. Historia o trzech siostrach w biednej boliwijskiej rodzinie, które przytłoczone ciężarem życia próbują wydostać się z piekła, w jakim się znajdują. Lecz wbrew swojej despotycznej matce-wdowie. Próbują pójść za własnymi tęsknotami i marzeniami. Po drodze dzieje się dramat, dochodzi do awantur i poruszania kwestii egzystencjalnych. Wszystko przyprawione czarnym i kontrowersyjnym humorem bądź prostymi, zrozumiałymi dla wszystkich gagami. Jesteśmy zaskoczeni, że takie spektakle ujrzeć możemy w boliwijskiej wiosce.

Jak w całej Boliwii, tu także prężnie działa targowisko. To jednak jest wyjątkowe. Zapewnia produktu zarówno z tropiku, jak i z górskich płaskowyżów i kotlin. W wyważonych cenach. Są egzotyczne owoce, a z drugiej strony bulwy.

20170429_031802x

I znów wsiąkamy w ten światek, gdzie każda cena jest względna, a jej ustalenie przebiega na zasadzie kompromisu. Liczy się tu tylko umiejętność targowania, której zresztą nauczyliśmy się już dawno. Sprzedawcy wiedzą jak przyciągać klientów. Gdy robimy nieco większe zakupy, zostajemy obdarowywani prezentami. Najczęściej bywają to zbrązowiałe banany. W smaku niesamowicie słodkie i pachnące.

DSC_0509x

Rzecz jasna działają tu też modne kawiarnie, restauracje i bary, a nawet pizzerie. Gringos przecież dbają o innych gringos. Niektóre z tych miejsc są w przystępnych cenach, inne droższe – wręcz luksusowe.  My jednak nie korzystamy z ich ofert, bowiem możemy gotować w Jaguar Azul. O wiele więcej frajdy!

ø niespodzianka

DSC_0442X

Pewnego razu w trakcie pogawędek przy gotowaniu, gdzie towarzystwa nigdy nie brakowało (cztery palniki jednej podstarzałej kuchenki gazowej pozwalają wszak na przyrządzanie kilku obiadów naraz), opowiadamy pewnemu Argentyńczykowi o Europie Środkowo-Wschodniej. Schodzi na opowieści o Czechach. Przysłuchuje się nam jakaś blondynka. Dostrzegamy kątem oka, z jaką uwagą na nas patrzy, aż w końcu podchodzi i znienacka zaczyna walić do nas po polsku.

„Cześć. Jesteście Polakami?” – pyta wprost. Jej nierodzimy akcent sprawia, że w pierwszej chwili zaczynamy zastanawiać się czy się aby nie przesłyszeliśmy. Po chwili dociera do nas, że to niemiecki akcent. Miejscami zbyt twardy, a miejscami zbyt miękki. Justyna, bo tak się nazywa, okazuje się Polką, która urodziła się w Niemczech. Siadamy razem do mniejszego stolika, w tej samej dużej, otwartej kuchni i zaczyna się blablabla-bliblabli

W Justynie od razu znajdujemy bratnią duszę. Choć w bezpośrednim kontakcie wydaje się nerwowa, to okazuje się być niesamowicie pomocną i konkretną dziewczyną. Przekonujemy się o tym doskonale, gdyż wkrótce staje się naszym codziennym towarzyszem – przez niemalże trzy tygodnie.

DSC_0308x

Co bardzo nas cieszy, Justyna również posługuje się hiszpańskim. Jest na podobnym poziomie, toteż mamy pełen komunikacyjny komfort. Gdy jesteśmy w większym, niż nasza trójka gronie, możemy mówić w zrozumiałym dla wszystkich języku. Gdy jesteśmy sami bądź gdy zajdzie taka potrzeba, możemy powiedzieć coś, czego otoczenie nie zrozumie. Staramy się jednak tego nie robić, bo samo brzmienie polskiego wzbudza duże zainteresowanie, a czasem nawet podejrzliwość i niepewność, gdy nagle następuje zgrzyt: „…czy Wy nas aby nie obgadujecie?”.

 

ø zero kasy, zero zmartwień

Justyna nie przyjechała sama. Z Santa Cruz do Samaipata została „porwana” przez dwóch Kolumbijczyków. I tutaj musicie porzucić wszystkie dotychczasowe wyobrażenia na temat wariatów. Ta dwójka bowiem, to chyba najbardziej obrazowy przykład nieokrzesanego kolumbijskiego charakteru. Skrajnego spokoju i skrajnego zawadiactwa. Niczym rzeka, której koryto raz jest wyschłe, a raz pełne wody płynącej wartkim nurtem. W zmanierowanej i uporządkowanej Europie takich ludzi szukać ze świecą!

Przed Wami para lekkoduchów i postrzeleńców, których budżet, jak i plan życia zeruje się każdego poranka. By znów być w gotowości stawić czoła przygodzie – w pierwszej kolejności zapewnić sobie środki nie tylko przeżycia, ale i zabawy, a potem te środki przeznaczyć (zazwyczaj w całości) na przeżycie i zabawę. Zastanawiamy się, jaka jest ich właściwa kolejność – być może odwrotna. W tym przypadku przeżycie i zabawa niewiele się od siebie różnią.

DSC_0200xZacznijmy od tego, w jaki sposób te chłopaki zarabiają – to zależy. Jeśli pieniądze nie są potrzebne na teraz, grają na flecie, ukulele i bębnie.Gdy jednak gotówka potrzebna jest na teraz, trzeba zrobić dym. Udają się na najbardziej zatłoczone skrzyżowania i żonglują ogniem i maczetami. Gdy trzeba pieniędzy natychmiast – do tego pokazu dodają zianie ogniem. Słabo?

Gdy zarobią więcej niż się spodziewali – raczej i tak zerują to, co przyniósł im ten dzień. Gdy zarobią mniej, niż się spodziewali – śpią gdzieś na ławce albo przyoszczędzają w inny sposób.

I tak oto, niemal każdego dnia pozwolić sobie mogą nie tylko na zaspokojenie „podstawowych” potrzeb, lecz także tych „wyższego rzędu”… Przyzwyczajenia są silne, a ich jest takie, że nie wyobrażają sobie wieczoru bez worka marihuany i litrowej butelki Cachaça‚y (to wysokoprocentowy napitek na bazie soku trzcinowego). To podstawa ich codziennej diety – nieważne, gdzie by się znaleźli i co by się działo.

Nie zmienia to faktu, że w obejściu to bardzo mili i spokojni ludzie. Za tą maską kryje się nieprzewidywalność. Nigdy nie można być pewnym, czy ci goście zaraz nie wpadną na kolejny wykręcony pomysł i nie znikną pochłonięci wizją jego realizacji. Nieobecni i tajemniczy. Widujemy ich tylko czasami, cały dzień bowiem kręcą się w różnych zakamarkach i szukają swoich ścieżek. Najczęściej pojawiają się w nocy, wraz ze swoimi zdobyczami, aby spocząć na laurach i powtórzyć codzienny rytuał „zerowania”. By znów stać się spokojnym. Taki styl życia.

Blond gringa napotkała ich będąc jeszcze w Paragwaju, gdzie przykleili się do niej – stanowiąc odtąd jej wierną obstawę. I z tego, co wiemy – robili to naprawdę sumiennie i przyzwoicie. Ani razu nie próbowali jej uprowadzić, wykorzystać, ani upodlić. Gdy pożyczali pieniądze – zawsze oddawali. Justyna zdaje się wręcz w ich obecności pełnić jakoby funkcję opiekunki. Tak, jakby była matką nadzwyczaj rozbisurmanionych dzieci. Nigdy wcześniej wszak nie mieli do czynienia z kimś, kto może wiedzieć coś na temat magicznego niemieckiego słowa „Ordnung”…

DSC_0453x

Do Samaipata przyjechali z Justyną łapiąc… taksówkę z Santa Cruz. Skoro to ponad 100 kilometrów, to z pewnością wydali niemało pieniędzy, ale kto by ich podejrzewał o oszczędność. W trakcie podobno jednemu z nich zachciało się siku. Rozwiązanie się znalazło. Oczywiście po wariacku. Kolumbijczyk kazał taksówkarzowi zwolnić, wyszedł za potrzebą… przez okno, na dach samochodu i… odpalił sikawkę. Wyobraźcie sobie minę tego biednego papi za kierownicą.

 

ø bezwstydne lenistwo

Lenistwo zazwyczaj jest nacechowane niezwykle pejoratywnie. To błąd! Bądźmy szczerzy, jego odrobina jest niezbędna każdemu z nas – zwłaszcza, gdy spełniać może terapeutyczną rolę po intensywnym okresie czasu.

Podróż, do jakiej przywykliśmy, zdecydowanie potrafi wyczerpać i zazwyczaj łączy się z wieloma wyrzeczeniami, wysiłkiem i dużą dozą motywacji, bez której nigdy nie byłaby możliwa w tej formie. Nieraz dochodząc do kolejnego miejsca z wywieszonymi językami, dochodziliśmy zarazem do wniosku, że jesteśmy wariatami. We wszystkim trzeba wszak zachować równowagę. A skoro przez ostatni czas wędrowaliśmy w mocno wyczerpujący sposób, to nadeszła pora na równie mocne lenistwo!

Zgodnie uznaliśmy, że Samaipata to ku temu idealne miejsce. Polenić się, by móc dalej eksplorować kolejne zakątki Ameryki Południowej. Ulżyliśmy więc koczowniczemu, niestabilnemu stylowi życia, jaki prowadziliśmy przez ostatnie miesiące. Jesteśmy przekonani, że było to nie tylko wartościowe, lecz i konieczne. Mówiąc krótko – leniliśmy się na całego! A przy okazji też imprezowaliśmy – skoro pojawiło się towarzystwo i odpowiednie warunki. O tak, brakowało nam tego…

DSC_0255x

W końcu mogliśmy zalegać na porannych pogawędkach przy śniadaniach, które w końcu były prawdziwie pełnowartościowe i bardzo zdrowe. Taniutkie w tych stronach awokado zastąpiło nam masło, a także posłużyło do guacamole, którym raczyliśmy się chyba dzień w dzień. Porażająco dobra jakość i pełny smak egzotycznej żywności sprawiły, że nie potrafimy już tknąć tego, co sprowadza się z dalekich krajów do Polski. Rzeczywistość w przypadku niektórych owoców jest taka, że do Europy przywożą naprawdę ochłapy.

DSC_0515xx

Nie było potrzeby, by gdziekolwiek się spieszyć, ani czegokolwiek planować. Niemal każdego dnia budziliśmy się i czekaliśmy na to, co przyniesie nam następny. Czasem nie przynosił nic nowego… czasem przedstawił nam ciekawych rozmówców… czasem sprawił, że ciesząc się samymi sobą, po prostu szwendaliśmy się z braku zajęcia z uśmiechem na twarzach. Doceniając prosty fakt, że jesteśmy tu razem i mamy się dobrze. I że do szczęścia tak naprawdę nie potrzeba nam nic więcej. Czasem to ten pozorny brak atrakcji staje się najlepszą atrakcją…

DSC_0222x

Prawie codziennie jesteśmy raczeni lub sami raczymy winem i piwem. O ile warki są tutaj przeciętne, to wino jest naprawdę godne – jeśli zdoła dorwać się jakieś argentyńskie, niepodrabiane. Boliwijskie wina są bowiem przesłodzone, o czym już na własne kubki smakowe przekonaliśmy się w okolicach Tarija. Otóż popularne tu wino z Argentyny, poza mocą, ma też właściwy litraż, który sugeruje, że należy się nim dzielić – min. 1,25 litra. W gwarnej kuchni jest jak w biesiadzie. Całe szczęście większość towarzystwa otwarta była na kontakt, toteż czuliśmy się niemal jak wśród dobrych znajomych.

Ucztujemy więc i bawimy się, regenerując siły przed dalszymi znojami podróży. Wyciskamy ten czas jak cytrynę. Razem z pestkami, które wkrótce wzrastają, razem z naszą żądzą dalszych przygód.

 

ø portowy kocur

Niemal każdy poranek spędzaliśmy w towarzystwie człowieka, który przypominał ciemnego kocura, a jednocześnie odwiecznego ulicznika. Gęste wąsy, gęste brwi, gęste rzęsy, no i wąsy, i zarost też gęste. Do tego piwne oczy, które często błyszczały, tak jak spiczaste zęby jego nieogładzonego uśmiechu. Całokształtu dopełniał głos wpadający w dysonanse, raz jazgoczący, a raz charczący. Człowiek miły, ale sprawiający wrażenie rasowego szalbierza zadziory.

Archetypowy porteño – tak zresztą określa się „uboższą” warstwę mieszkańców zamieszkujących dawne bądź teraźniejsze dzielnice portowe Buenos Aires. Określenie to odnosi się także do specyficznego narzecza języka hiszpańskiego typowego dla tego światka. To potomkowie piratów, korsarzy, kaperów, bukanierów i innych morskich rozbójników minionych epok, którzy mieli na tyle zuchwałości i sprytu by sprawdzać się w tym brutalnym środowisku.

DSC_0401x

Trudnił się głównie paleniem i piciem piwka oraz żartowaniem, co wchodziło także w jego zestaw śniadaniowy, poza smażonymi na głębokim tłuszczu bananami (koszt 50 groszy). Potem zawsze zabierał się za rękodzieło i wychodził na skwerek Samaipata, ażeby zarobić jakiegoś grosza. Żarty były dla niego prawdziwym pokarmem, bez nich nie mógł się obejść. Potrafił je stopniować, od tych lekkich, które wywoływały lekki, poprawiający nastrój uśmiech na twarzy, do tych z „grubej rury”. Tym ostatnim towarzyszył gromki śmiech, a czasem dobitne ryknięcie, będące puentą puent:

¡¡¡Mieeerrrdaaaa!!!

 

ø smutnemu daj pieroga

Godzina 4:20 w nocy. Jak niemalże każdego wieczoru, przykleiliśmy się do dużego kuchennego stołu, przy którym spotykaliśmy prawie każdego, kto pojawił się w Jaguar Azul. Tutaj wieczerza niemal codziennie potrafiła przerodzić się w ucztę, a uczta w biesiadę, a czasem nawet w jubel.

Tym razem jest raczej spokojnie. Od kilku godzin siedzimy przy stole wraz z Justyną, poznanymi Argentyńczykami, Chilijczykami oraz Cristianem, który przysypia na ławie w rogu. W końcu, nie wiadomo skąd, pojawia się dwóch Boliwijczyków. Jeden z nich jest o wiele starszy. Jest nieobecny, w bardzo pochmurnym nastroju. Okazuje się, że niedawno zostawiła go kobieta i ewidentnie potrzebuje pocieszenia.

Wkrótce zaczyna się jego monolog przerywany jedynie ciszą:

„Yo lloré… lloré por ella bastante…”
(„Płakałem… płakałem dość z jej powodu…”)

– zaczyna dramatycznym tonem i z pustymi oczami patrzy przed siebie –

„…pero ahora estoy fuerte. Hay que seguir la vida.”
(„…ale teraz jestem silny. Trzeba żyć dalej.”)

– wtem na jego twarzy pojawia się jakby dumny gniew –

„Mujeres son crueles…”
(„Kobiety są okrutne…”)

– zaczyna racjonalizować sobie przyczynę odrzucenia –

„¡Nosotros varones tenemos emociones tambien!”
(„My mężczyźni też mamy uczucia!”)

– dodaje, po czym roni kilka łez. Bierze sążnisty łyk wina i wkrótce się uspokaja. Podziałało jak balsam zszargane emocjami serce.

Atmosfera wnet robi się naprawdę smętna. Niektórzy z naszego dość zmęczonego grona starają się pocieszać Boliwijczyka i dodawać mu otuchy. Nagle zza stołu podnosi swoją kędzierzawą czuprynę znajomy Kolumbijczyk i oznajmia: „Na pocieszenie zrobię nam wszystkim empanadas… to zawsze poprawia humor!”

DSC_0374xx

Nie zdążyliśmy się obejrzeć, a ten wariat już postawił przed nami całą misę pachnących pierogów. Po chwili dotarło do nas, że zrobił to z cudzych rzeczy. Podebrał to i owo z różnych kuchennych półek, na których obozowicze zostawiają swoje zapasy. Pytamy go czy właśnie podkradł ludziom składniki, a ten cwaniak puszcza nam oczko i mówi „solo un poquito” („tylko troszkę”).

 

ø żaby kawosze

Nie mamy pojęcia, czy dotyczy to całej Boliwii, ale Samaipata zalewana jest przez Francuzów. To prawdziwy szturm. Na obozowisku, na którym osiedliśmy stanowili oni największą grupę, a co najgorsze – najbardziej zamkniętą. Przez większość czasu nie wychodzili poza francuski (a tym samym francuskojęzyczny) krąg. Codziennie rano spotykamy kolejne grupki Francuzów przy czarnej kawie – to rytuał, który łączy ich nie mniej niż język.

Potwierdza się stereotyp (?), że władający francuskim mają wstręt do języków obcych czy wręcz są naturalnie oporni na ich naukę. Z pewnością składa się na to mnóstwo czynników, ale podejrzewamy, że głównie jest tak, dlatego, że swój swego przyciąga. Tendencja ta jest zrozumiała, lecz wszystko ma swoje granice… włącznie z Francją. Gdzie jak gdzie, ale wybierając się w podróż zagraniczną takie podejście należałoby zostawić w domu.

Ale… wyjątki zawsze się znajdą. Wśród tej całej chmary Francuzów mogliśmy poznać kilka osób nieco głębiej – dlatego, że nie bali się odezwać po hiszpańsku i potrafili pociągnąć rozmowę, zamiast kończyć ją na czystej wymianie kurtuazji.

Francusko-brazylijska para przemiłych hipisowskich włóczęgów, Luri i Roberta dzielą z nami swój czas przy jednym z poranków, niestety szybko znikają, aby pomóc z budowie domów z gliny na okolicznej wiosce. Nasze drogi jednak krzyżują się znów ponad miesiąc później…

 

ø ślimaki na kołach

Pewnego dnia brama wjazdowa Jaguar Azul się otwiera. Na kemping zajeżdżają swoimi domami na kółkach troje Francuzów, z głowami pełnymi muzyki elektronicznej i żądzy przygody. Samotny w swoim taborze Tony oraz jego znajomi – Ben i Mimi w osobnym vanie. Casa rodante (dom na kółkach) zdaje się świetnym pomysłem na podróż po Ameryce Południowej. Należy wszak liczyć się z wydatkiem, ale przecież samochód taki tuż przed odlotem można sprzedać. Po nieco niższej cenie, niż cena zakupu.

Mobilny dom to prawdziwy komfort. Pozwala na dotarcie tam, gdzie nie jest łatwo dotrzeć, jeśli tylko prowadzi tam droga. Nie trzeba przejmować się szukaniem noclegu, ani płaceniem za niego. W każdej chwili, jeśli ma się butlę z gazem i zapasy, można też przygotować sobie jedzenie. Schronienie przed nieprzyjazną pogodą i odciążenie pleców. Oczywiście wszystko ma swoje wady. Należy płacić za paliwo i mieć swój dobytek na oku, w jakiejś mierze strzępiąc swoją wolność. Poza tym, to właśnie ciągłe bycie „bezdomnym” (i „bezrobotnym”) w podróży stwarza zdecydowanie więcej okazji do poznania miejscowych ludzi i przygód.

Nie najlepiej to świadczy o Boliwii, ale państwo to nie kryje stosowania podwójnych standardów wobec tych, którzy nie są jego obywatelami. W wielu przypadkach bowiem, obcokrajowcy płacą podwójną cenę. I nikt z miejscowych nie widzi w tym problemu. Jest tak z muzeami, wejściówkami na przeróżne atrakcje, a nawet z paliwem. Aby to obejść, Francuzi muszą tankować co mniej-więcej 100 km. Zostawiają wówczas swoje busy kawałek od stacji benzynowej, rozglądają się czy w pobliżu nie ma policji i kupują tyle paliwa, ile zmieści się do kanistrów. Oczywiście z małym „napiwkiem” dla życzliwego pracownika stacji. Trzeba sobie jakoś radzić.

 

ø wiszące chatki

Jest coś, czego nie można nie zauważyć będąc w Jaguar Azul – domki na drzewach! Cudowne i pieczołowicie wykonane konstrukcje zawieszone na gałęziach drzew – bez wbijania w nie gwoździ, klinów czy śrub. Na tym kampingu znajdują się dwie takie kwatery. Można w nich wykupić nocleg.

DSC_0199x

Przez pierwsze dni przyglądamy się im i zaczyna nas zżerać ciekawość… Kto je tutaj zawiesił? I jak się to robi? Ze wskazówką przychodzą nam właściciele obozowiska. To działo niejakiego Alejo, Kolumbijczyka mieszkającego w lesie między pagórkami, na obrzeżach Samaipata. Wspominają, że pojawia się tu sporadycznie i ciężko o szybki kontakt, bo raczej nie używa telefonu.

Wkrótce dowiadujemy się też, że zainteresowanych nadrzewnym budownictwem jest wśród nas więcej i że możliwe jest przybycie na teren Alejo, aby odbyć wolontariat poprzedzony warsztatami. Uświadamia nas o tym Argentyńczyk Bruno. Jak wiadomo – „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę” – dołącza więc do nas Justyna, dwie Brazylijki i troje Francuzów, auto-elektro-nomadów.

Udaje nam się w jakiś sposób zakomunikować nasze zainteresowanie lokalnemu konstruktorowi, a ten wkrótce odwiedza Jaguar Azul, aby przedstawić nam swoją propozycję, a także całą ideę stojącą za jego projektem. Dzieje się to dość niespodziewanie. W drzwiach kuchni pojawia się dziarski, choć spokojny mężczyzna. Mierzy nas wszystkich swoimi ciemnymi oczami i uśmiecha się kącikiem ust. Dziki, przeszywający wzrok nie budzi zaufania w pierwszej chwili. Wbrew pozorom, to jedynie taka „uroda”, a człowiek ten ma bardzo pokojowe i miłe usposobienie. Nie zmienia to jednak faktu, że nimb tajemnicy ciągnie się zanim niczym ogon. Długi ogon.

Ma na sobie dziwne, wiszące spodnie – zrobione z dużej chusty oraz bezrękawnik, który odsłania jego małpią budowę tułowia. Jest bardzo długi w porównaniu do nóg, choć nadal proporcjonalny. Alejo ma ponadto wydatne, długie ręce, szeroką klatkę i bardzo wąska talię. Wygląda zupełnie nietypowo. Tak, jakby nie tylko on wspinał się po drzewach i budował na nich domy, lecz także jego przodkowie, i to wiele pokoleń wstecz.

Decyzja zapadła. Dość odpoczynku na wysokościach. Czas przygotować się na pracę na wysokościach. Wśród gałęzistego gaju.

DSC_0526x

2 thoughts on “z górki na pagórki

  1. Pingback: rozgałęzione serca – na szago – blog przygodowo-podróżniczy

  2. Pingback: łamigłówka kosko – na szago – blog przygodowo-podróżniczy

Dodaj komentarz